29.03.2024

Relacja z podróży po Azji Południowo-Wschodniej

opublikowano: 2014-01-30 przez: Mika Ewelina

Podróż rozpoczynam w Bangkoku, stolicy Tajlandii. Jest to miasto pełne przepięknych świątyń i pałaców, jednak ponieważ jestem tutaj już po raz trzeci, tym razem po prostu napawam się niezobowiązującą atmosferą i wspaniałym klimatem.

Czytaj on-line

8-11-2012 o godz. 6:52 Hanna Winnicka napisał(a): Tropikalna ulewa w Bangkoku
Hallo!
Uważam, że nieźle się urządziłam. W Polsce ciemno i zimno, a tutaj Azja, 30 stopni w cieniu i na ochłodę napój ze świeżego mango za 3 złote. Odkryłam już panią, która sprzedaje obiady, pad thai, za 2,5 złotego. Taki obiad jest bardzo, ale to bardzo dobry, przygotowany na miejscu, świeżutki; pięć rodzajów makaronu do wyboru, sosy i przyprawy ładnie poukładane w wózku, do wyboru, do koloru. Wspomnę jeszcze, że dziś w planie mam masaż tajski (22 złote za godzinę). Nie chcę się przeciążać po podróży. Co tam będę zwiedzać, gdy pada, najwyżej obejdę sobie stragany z kieckami po 20 złotych.

Wzbudziwszy ciepłe uczucia, mogę się przyznać, że lot przeżyłam ciężko. Wszystko dlatego, że myślałam. Mówię sobie: „Ach, zacznę się wcześniej przestawiać na tę strefę czasową”. I w ostatnim tygodniu chodziłam spać po północy. Powiem tyle: policzyłam to sobie w drugą stronę i dziś z trudem zasnęłam o wpół do piątej nad ranem. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała sobie jakieś rozrywkowe życie nocne urządzić.

W Bangkoku po staremu, nawet wzory koszulek rozłożonych na straganach takie same. Za to wszędzie więcej Chińczyków.

Jeszcze się nie przyzwyczaiłam do lokalnego klimatu, bo dziś, gdy przycupnięta przy straganie piłam sobie napój z papai, nieopatrznie spojrzałam naprzeciw, gdzie pies centralnie defekował. Wtedy nagle ruszyłam na spontaniczny spacer. A przecież to nie powód, by opuszczać z trudem zdobyte plastikowe krzesełko.
Poza tym: mnisi na pomarańczowo, kwiaty lotosu, niesamowita roślinność (rośliny doniczkowe osiągają rozmiary dębów) i życie w klapkach.

Mam również dwóch nowych bohaterów. Jeden to mniej więcej trzyletni rosyjski chłopczyk, który w fotelu za mną, eskortowany przez babcię, przeleciał sobie grzecznie do Tajlandii z Helsinek bez ani mru-mru. Taki gieroj, że aż strach. Ja narzekałam, ile się dało, fińskie dzieci łkały. Drugi to bohater zbiorowy, ci wszyscy Tajowie i Tajki z obnośnymi wózkami, przy których stoją po 15 godzin na dobę i pichcą w oparach dymu pyszne potrawy po 2 złote, i jeszcze niektórzy się uśmiechają.
Ano, ano.
Pozdrawiam, Hania

 
Następny etap to Kambodża, dokąd dojeżdżam minibusem i taksówką. Tam zatrzymuję się w mieście Siem Reap, bazie wypadowej do zwiedzania oszałamiającego zespołu świątyń starożytnych Khmerów, Angkor Wat.

14-11-2012 o godz. 12:25 Hanna Winnicka napisał(a): Hallo lady! Tuk-tuk?
Hallo!
Dziś mój ostatni dzień w Kambodży! Jutro lecę do Laosu. Pierwszy kontakt był slaby. Fałszywa granica naciągaczy, 2 godziny stania w kolejce w urzędzie paszportowym, aby opuścić Tajlandię, upał jak w piekarniku i domagający się łapówek w zamian za stempel wizowy funkcjonariusze służb celnych. Smród, brud i ubóstwo. Ale kilka dni później i sporo łyków lokalnej whisky (1,25 dolara butelka) dalej jest lepiej. Roślinność jak w palmiarni, jedzenie fajne, szczególnie, jeśli ktoś lubi owoce morza, ludzie w większości bardzo mili, zabytki Angkor niesamowite.

Jak dla mnie czuć tutaj trochę taką Polskę lat 80., gdyż ludzie są biedni, a turysta zachodni traktowany jest jak urobek, okazja na jakiś dochód. Poza tym mają tutaj chyba jakiś nieciekawy rząd, bo gdy przejeżdża ulicą, to cała reszta jest spychana bezpardonowo na pobocze. Na ulicach jest też sporo zdjęć jakiegoś pana z ciepłym ojcowskim uśmiechem. Niestety, można też tutaj zobaczyć biedę. Dzieci zbierające resztki po śmietnikach, ludzi ciągnących po ulicy wózki z czym się da. Nie jest czysto. No, a backpackersi z bogatych krajów mają swoją Pub Street, tanie piwo i amerykański music zagłuszający tradycyjne pieśni grane przez ubogich i chyba ogłuszonych rąbanką z okolicznych pubów lokalnych muzyków. Turyści zamożni zaś mają przepiękne hotele z błękitnymi basenami i barwnymi kwiatami.

No, to tyle, co w ten upał jestem w stanie z siebie wykrzesać :) pozdrawiam z Siem Reap!


15-11-2012 o godz. 15:53 Hanna Winnicka napisał(a) Smutek tropików
Dobry wieczór, dzień dobry!
Widzę, że mój ostatni mail roi się od błędów, ale kibicowało mi trzech pijanych Angoli, stąd lekki pośpiech, proszę o wybaczenie. Dziś, dla odmiany, nadaję z Laosu. Ale nie o tym. Niespodziewanie ogarnął mnie smutek z powodu opuszczenia Kambodży. Tropikalna, wybujała roślinność, nieprawdopodobnie nasycone kolory, zgiełk i zamęt. Jednak zero agresji, krzyków i złości, mimo że ludzie są w większości potwornie biedni, sprzedają i pracują w zasadzie po to, by przetrwać. Na drogach wszystko jeździ (porusza się) w każdą stronę. Na skuterach jeżdżą wszyscy, matki przewożą na nich niemowlęta, a rolnicy wpół żywy inwentarz (kury, krowy i świnie, tak!); klakson służy za kierunkowskaz. Przy drogach pełno sprzedawców smażących przy obnośnych wózkach całymi dniami w 40-stopniowym upale naleśniki za pół dolara sztuka. Upał jest tutaj nieznośny, wilgotność powietrza osiąga chyba 90 procent. Do tego należy doliczyć wciskający się w każdy zakamarek pył z dróg i przejmujący smród benzyny. No więc, za tym teraz tęsknię.


Obrazki z Kambodży.
Świątynia Angkor. Zrujnowane schody na jedną z wież są zabarykadowane, zakaz wejścia, przy nim stoi policjant. Patrzę w górę, a on pyta mnie, czy chcę wejść. Przestraszona, że mnie podejrzewa o chęć naruszenia przepisów i że grozi mi mandat, zaprzeczam. On tymczasem odpowiada wprost: „Zapłacisz mi, wejdziesz".

Sklep spożywczy. Wchodzi turystka (zapewne amerykańska) z kambodżańskim dzieckiem, kupuje mu jedzenie; dziecko ma wypracowane, czego rodzina potrzebuje, fachowo wskazuje palcem na konserwy i tym podobne.

Buda przed lepianką przy ruchliwej drodze. Trzy rzędy i trzy kolumny stolików krawieckich, pochyleni siedzą faceci i coś tam szyją. Warunki dla nas niewyobrażalne.

Ławka przy rzece. Podchodzi do mnie młody facet w łachmanach, pokazuje zdjęcia i wpisy turystów. Godzinę drogi od Siem Reap, w małej wiosce, prowadzi szkołę dla sierot, szuka ochotników nauczycieli. Niestety, mam już kupiony bilet na samolot na drugi dzień.
Knajpa przy starym bazarze. Siadam obok młodego Chińczyka, który coś zawzięcie pisze na laptopie, i raczej zamożnego pana około pięćdziesiątki, chyba Amerykanina. Dostaję menu, które czytam. Coś mnie swędzi stopa, schylam się, łazi po mnie dorodny karaluch, ok. 5 cm. Podnoszę się. Swędzi mnie szyja. Wstaję i uciekam.

Karaluchy oni tutaj jedzą, pieczone. Także żaby, nabite w całości na patyk w pełnej bólu i rozpaczy pozie. Sądzę, że jest to raczej kwestia zagospodarowania tego całego „bogactwa” niż jakiejś specjalnej tradycji kulinarnej. Tym bardziej że generalnie się nie przelewa. Osobiście jednak wolę zjeść naleśnika i napić się kokoska (odcięty czubek, plastikowa rurka włożona w owoc). Na targach, których pełno, ludzie wręcz błagają, żeby coś kupić. Piękne szale i kolorowe sukienki z jedwabiu za grosze. Nie można się nigdzie zatrzymać, bo natychmiast zaczynają wszystko rozkładać, pokazywać, targować się. Oczywiście teraz żałuję, że się nie obkupiłam, ale trudno. W końcu i tak wydaję, choć nie zarabiam, więc najwyżej będę stratna o kilka letnich kiecek! Ahoj, przygodo!

Pozdrawiam, Hania

 
 
Z Kambodży udaję się do Laosu. A konkretnie do Luang Prabang, miasta, które ze względu na dużą liczbę przepięknych świątyń buddyjskich w całości zostało uznane za część światowego dziedzictwa UNESCO.

14-11-2012 o godz. 12:25 Hanna Winnicka napisał(a): Lao coffee i postkolonialny urok Luang
Witam,
Uboga i upalna Kambodża pożegnała mnie zaskakująco ładnym i czystym lotniskiem, gdzie – jak wszędzie – kawa w najdroższym miejscu jest lepsza i tańsza niż na Okęciu. Stamtąd lot do miasta – dziedzictwa UNESCO: Luang Prabang.

Międzylądowanie w Pakse oznacza całkowitą zmianę klimatu. Wokół porośnięte lasami wysokie góry, jest rześko, obsługa samolotu ma inną budowę ciała i rysy niż te, do których przywykłam w Kambodży. Półtoragodzinny lot to jedna wielka uczta. Najpierw kawa, drożdżowe ciasto z masą kokosową i jeszcze jedne puchate ciastko. Potem obiad. Z ciastem. Wszystko dobre.

Na lotnisku w Luang natomiast – Trzeci Świat. O godzinie 17 jest ciemno, czarno, nic nie działa, nie ma wymiany walut, bankomatu. Potem następuje typowy napad miejscowych taksówkarzy, ci są tacy sami na całym świecie. Ale przecież miała na mnie czekać taksówka z pensjonatu z booking.com. Czekam bezowocnie 15 minut, potem poddaję się i siadam do lokalnej, tam już są upchani inni turyści, którzy też płacą pełną i złodziejsko zawyżoną cenę. No, trzeba się dać oszukać, nie da rady inaczej.

W pensjonacie w recepcji działa bardzo opieszały chłopak. Taksówką, której zapomniał mi zamówić, w ogóle się nie przejmuje i bez mrugnięcia okiem pokazuje mi apartament. Zawsze mnie zastanawia, jak takie norki można pięknie sportretować w necie. Niby jakieś podobieństwo jest, ale raczej bardzo generalne. Poza tym pół ściany to przylepione kartki z regulacjami Ludowej Republiki Laosu, jak powinnam korzystać z hotelu i wracać o północy w jego progi. Sama. Na innych ścianach inne kartki z dobijającymi komunikatami. W łazience straszy napis Don’t lean on the sink, it will break (nie opieraj się o umywalkę, bo się rozbije).

Aby się nie break (załamać), idę zobaczyć, jak się potem okazuje, główną atrakcję życia nocnego, tj. nocny targ (od 17 do 21). Rodziny (często z niemowlętami) sprzedają miejscowe wyroby, szaleństwo szalików, koszulek, torebek itd. Nie za bardzo jednak podobają mi się góralskie wzory, tym bardziej że ceny wydają mi się wyższe niż w Kambodży.

Śniadanie można zjeść na targu. Lokalne panie rozkładają stragany z oszałamiającą ofertą kanapek (bułka, bardzo dobra i wielka jak nasz bochenek chleba), do tego robią pyszną lao coffee i oferują fruit shake: w plastikowych kubkach są pokrojone owoce i można wybierać zestaw, np. mango, pomarańcze czy cytrynki etc. Shake kosztuje około 2 złotych, całe śniadanie – około 9 złotych. Na nocnym targu można zjeść w formie bufetu; cały talerz wegetariańskich dań, przepysznych, kosztuje około 4 złotych. Można też kupić różne mięsa i ryby; najbardziej zachwycają mnie świeże sajgonki w sałacie z orzechami. Robią też tutaj takie puddingi kokosowe i, jak wszędzie, pieką naleśniki ze wszystkim, co chcesz. Robią to na straganach ze specjalnymi płytami grzewczymi, na które rozlewają ciasto.

Laos był kolonią francuską i sporo tutaj zarówno turystów francuskich (także w wieku średnim i starszych), jak i emigrantów francuskojęzycznych. Stąd też kilka wypasionych restauracji franco-lao. Pełny obiad w jednej z nich kosztował mnie około 30 złotych i był na nasze polskie standardy deluxe.
Generalnie jednak deluxe jest dla Amerykanów. Pokój w Riverview Hotel to koszt ok. 210 dolarów za noc; są też inne przepiękne hotele. Można i tak.

Mnie najbardziej zachwyca Mekong. Dosłownie śmiać mi się chce, jak to widzę. Wielka żółta rzeka. Na niej łódki, ludzie w orientalnych kapeluszach, a wokół wielkie góry. Jak na ilustracjach z bajek chińskich. Jest to olśniewająco piękny i uspokajający pejzaż. Spędzam godziny, wpatrując się w rzekę.

W moim hotelu obsługa około 20 śpi w holu i nie odpowiada na pytania, w ten sposób dyskretnie sugerując, że i dla mnie czas do łóżka. Pewnego razu wracam wieczorem ze znajomymi około godziny 23 (co jest wyczynem, gdyż to chyba ostatnia otwarta knajpa, wszystkie inne zamykają się już o 21.40, by o godzinie 22 całe miasto spowił zmrok). Mój hotel o godzinie 23 jest zamknięty na łańcuchy i nie ma żadnego dzwonka. Przesadzam więc płot uczepiona bananowca i włamuję się do swojego pokoju.

Do dziś mam siniaki po masażu laotańskim. Gdy panna z palcami z żelaza dotknęła mojego kręgosłupa, myślałam, że mi przebije mostek, nie mówiąc już o tym, że mi spacerowała po plecach.

W mieście jest pełno świątyń; atrakcją turystyczną jest zbieranie przez mnichów jałmużny w postaci pożywienia o 6 rano. Turyści podbiegają do mnichów i cykają fotki z lampami błyskowymi prosto w ich twarze.

Miejscowi mieszkają w jednym pomieszczeniu: cała rodzina, meblościanka, telewizor, skuter (sic!); kuchnia i stół są na zewnątrz.

Jednak au revoir, Mekong. Z Luang wracam do Bangkoku, a potem na wyspy.
Pozdrawiam!
Hania


Z Loasu wracam do Tajlandii i przez Bangkok i Chompurn udaję się na wyspę Kho Tao, znane centrum nurkowe i popularne miejsce wypoczynku

3-12-2012 o godz. 17:26 Hanna Winnicka napisał(a): Rainy Diving Paradise i poszukiwanie Shagri La

Z Luang Prabang samolotem do Bangkoku. Po kilku dniach jestem objedzona laoskimi kanapkami i ciastkami do wypęku, a więc z odchudzania nici.

Bangkok upalny, parny, szary, tłoczny, oszałamia pełnią życia po sennym Laosie. Mój współpasażer z Australii całą drogę narzeka na Bangkok. Tak więc z radością witam to miasto :) Ludzie są tutaj bardzo mili, pełno straganów ze wszystkim, więc buzia mi się nie zamyka; jak zjem papaję za złotówkę (pełna torebka, świeżo krojony owoc), łapię za jakieś inne coś tam. Potem masaż za 20 złotych godzina i jestem gotowa przejść przez ulicę, biegnąc między pędzącymi autobusami, tuk tukami i czym tam popadnie.

Potem nocny pociąg do Chompurn. Gdy wsiadam, są tylko siedzenia. Z niepokojem zastanawiam się, gdzie są miejsca do spania. Potem jednak konduktor rozkłada elegancko łóżka, ścieli je i można spać bardzo fajnie.

No i czas na wyspę, czyli pocztówka – hamak, plaża, turkus wody (entourage w sam raz na depresję Marii Peszek).

Nie dla psa jednak kiełbasa. Trafiam akurat na rainy week na wyspie Żółwia (Kho Tao) i na dziesięć dni tylko trzy mam bez deszczu.

Można więc mnie jeszcze lubić. Jestem bowiem szlachetnie biała, moja cera jest nawilżona i znów nie schudłam. Już pierwszego dnia na wyspie poznałam bowiem amerykańską podróżująca kucharkę, która pokazała mi najlepsze knajpy w mieście (przepyszna zupa tom yam za 8 złotych, tyle samo niesamowite massaman curry etc.) Degustacja trwa, dżinsy, które sobie przymierzam w chwilach zadumy, coraz bardziej obcisłe. Nawet fakt, iż jestem na owoce morza uczulona, nie odwiódł mnie od jedzenia. Więc jest i (tradycyjnie) wysypka; lekarz (z obrzydzeniem podnosi mi spódnicę, aby zobaczyć nogi, oczywiście w asyście pięciu pielęgniarek) i prochy, po których śpię bosko. Innym trofeum jest oparzenie po podroży skuterem. Czyli jestem ochrzczona.

Na wyspie roi się od pijanych Anglików – wytatuowani, wydredowani, hałaśliwi. Poza tym są ropuchy tak głośne, że na początku myślałam, że to włączył się jakiś dziwny alarm w czyimś samochodzie lub domku.

Dni mijają leniwie, śniadanie trwa półtorej godziny. I co z tego, że pada? Palmy kokosowe skąpane w ciepłym deszczu, z kawą na werandzie patrzę na błękitne morze. Chwilo, trwaj!

Pozdrawiam!
Hania


Hanna Winnicka
Autorka artykułu jest radcą prawnym
 

Prawo i praktyka

Przygody Radcy Antoniego

Odwiedź także

Nasze inicjatywy