26.04.2024

Flashpacking w Indonezji

opublikowano: 2014-04-30 przez: Mika Ewelina

Trach! Uderzenie w bok jest mocne, ale przede wszystkim zaskakujące. Samochód stracił prawie przód, a nasz przyjaciel cudem nie stracił nóg, chwilę przed wypadkiem jakby instynktownie cofając je do siebie. Mimo wszystko auto jest w stanie dalej jechać i nasz wynajęty indonezyjski kierowca rozpoczyna pogoń za ciężarówką, która najpierw wymusiła pierwszeństwo, a teraz ucieka z miejsca zdarzenia. Po krótkim pościgu zajeżdżamy im drogę, a w międzyczasie pojawia się jakby znikąd policja. Nabuzowani adrenaliną wypadamy z samochodu. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy widzimy, że kierowcy nie obrzucają się wyzwiskami i nie skaczą sobie do gardeł, ale w stoickim spokoju wykładają cierpliwie jeden drugiemu swoje racje. Żadnego podnoszenia głosu i zbędnej gestykulacji. To dobrze oddaje charakter mieszkańców Azji Południowo-Wschodniej. Krzyk, agresja są tu rzadkim widokiem i stanowią oznakę słabości.

Nam trudno jest jednak zachować spokój. Jesteśmy na początku trasy zaplanowanej na ten dzień i właśnie straciliśmy środek transportu – choć oczywiście kierowca zapewnia, że po użyciu sporej ilości duct tape (taśmy klejącej) samochód znowu będzie się nadawał do jazdy (pomimo braku reflektorów i cieknącej wody z chłodnicy). Z drugiej strony odczuwamy ulgę, bo już wcześniej kierowca miał z nami na pieńku i zastanawialiśmy się, jak mu dyplomatycznie podziękować. Poprzedniej nocy najpierw jeździł zygzakiem po autostradzie, gdyż, jak się okazało, przysypiał, a potem błądziliśmy przez wiele godzin, szukając naszego schroniska pod wulkanem Gunung Bromo, gdzie zamierzaliśmy się udać następnego dnia. W końcu okazało się, że znaleźliśmy się u podnóża wulkanu od złej strony, bo kierowca nie umiał czytać map. Ba, wyszło na jaw, że choć jest co prawda na co dzień taksówkarzem, pierwszy raz w życiu wyjechał poza rodzinne miasto… Było już grubo po północy, objeżdżanie wulkanu nie wchodziło w grę, a my zostaliśmy bez miejsca na nocleg. Na szczęście udało nam się w końcu znaleźć ruderę, zwaną przewrotnie hotelem, gdzie w spartańskich warunkach spędziliśmy ostatnie trzy godziny, które pozostały do pobudki.

Wulkany
Na długo przed świtem ruszyliśmy wynajętym jeepem na wulkan Bromo. Popularna trasa wiedzie przez szczyt sąsiedniego wulkanu, z którego obserwuje się wschód słońca nad ogromnym wygasłym kraterem. Jak bardzo popularna, mieliśmy okazję przekonać się sami. Sznur samochodów wspinających się w ciemności po serpentynach na zboczach wulkanu przypominał olbrzymiego węża mieniącego się w mroku światłami reflektorów. Sam wschód słońca nad wulkanem zapierał dech w piersiach, ale mnie i tak będzie się zawsze kojarzył z błyskiem fleszy kilkuset turystów z całego świata, którzy podobnie jak my pewnie nie spodziewali się na szczycie tłoku jak w centrum handlowym w czasie wyprzedaży…

Na szczęście takich tłumów nie było już na wulkanie Kawah Iljen, choć jest on równie słynny. Może dlatego, że sieć okolicznych dróg jest w opłakanym stanie. A i trzeba trochę się napocić, żeby się wdrapać na krawędź krateru, zwłaszcza jak się nie dba o kondycję przez cały rok… Nagrodą jest za to widok na piękne, turkusowe jezioro i dymiący krater, z którego nieludzkim wysiłkiem i za cenę zdrowia do dziś robotnicy ręcznie wydobywają siarkę, którą następnie na własnych barkach transportują w bambusowych koszach. Przenoszą je najpierw ostro pod górę, z dna krateru na jego krawędź, a następnie w dół po jego zboczu, w sumie kilka godzin marszu z ważącymi 60–80 kilogramów blokami żółtej siarki na plecach.

Wulkany to specjalność Indonezji. Jest tu ich najwięcej na świecie i nie bez przyczyny obszar, na którym leży Indonezja zwany jest pierścieniem ognia. Na Jawie wulkany tworzą nieprzeciętny, księżycowy krajobraz. Poza tym gleby wulkaniczne stanowią idealne podłoże pod uprawę kawy, która dzięki temu jest w Indonezji znakomita. Kraj ten jest czwartym na świecie producentem kawy. Najlepszą, a przynajmniej najbardziej znaną z nich jest kopi Luwak. Jej nazwa pochodzi od małych zwierzątek przypominających łasice, nieodzownych w jej wytwarzaniu. Otóż zwierzątka te wybierają najlepsze ziarenka na krzaczkach, spożywają je, a następnie… wydalają. Takie „przerobione” w układzie pokarmowym ziarenka są następnie skrupulatnie zbierane. I tak powstaje jedna z najdroższych kaw na świecie. Ale oprócz kawy są tu też inne plantacje, choćby kakao, gumy, goździków, bawełny, wanilii czy tytoniu.

A jeśli mowa o używkach, nie sposób nie wspomnieć o mieszczącej się w mieście Surabaya fabryce papierosów kretek, która pamięta jeszcze czasy, gdy wyspa była kolonią holenderską. Do dziś skręca się tu papierosy tradycyjną metodą, czyli ręcznie. Widok ten robi niesamowite wrażenie. Stoimy osłupiali, wpatrując się jak w obraz odtwarzany na wideo w przyspieszonym tempie. Kilkaset kobiet błyskawicznie zwija i pakuje każda po kilka tysięcy papierosów dziennie. Niestety, poza fabryką papierosów niewiele pozostało w mieście z architektury kolonialnej, a to, co się zachowało, podobnie zresztą jak w Jakarcie, stolicy Indonezji, popada w ruinę. Pisząc o mieście Surabaya, trzeba też wspomnieć o mieszczącym się tu zoo, które okrzyknięto niechlubną nazwą zoo of death („zoo śmierci”), ze względu na panujące tu fatalne warunki dla zwierząt. Udaliśmy się tam, by zobaczyć słynne warany z Komodo, największe jaszczurki na świecie. Te gigantyczne gady wyglądają na ospałe, tymczasem potrafią się poruszać z prędkością 20 km/h i znienacka atakować swoje ofiary. Te mniejsze pożerają od razu, większe jedynie kaleczą i zatruwają jadem, by po jakimś czasie wrócić po zdobycz.

Dżungla
Do Azji jeździ się jednak przede wszystkim po to, by oglądać zwierzęta na wolności, w ich naturalnym środowisku. My udajemy się do rezerwatu Tanjung Puting na Kalimantan, czyli do indonezyjskiej części Borneo. Jest to jedno z ostatnich miejsc na ziemi, gdzie przetrwał tropikalny las deszczowy z całym bogactwem swej flory i fauny. Wynajmujemy na kilka dni klotok, tj. zabudowaną łódź długości kilkunastu metrów. Załogę stanowią sternik, przewodnik i oczywiście kucharz. Ruszamy rzeką na podbój dżungli. Łódź służy nam za środek transportu, jej pokład za hotel, a butelka wody mineralnej zastępuje łazienkę. Poza stolikiem, na którym spożywamy przygotowane w tragicznych warunkach sanitarnych posiłki, większych wygód nie ma. Największą atrakcją jest wypatrywanie wystających nieznacznie z wody paszcz krokodyli, nim zdążą schować się spłoszone motorem silnika. Co ciekawe, prawidłowość tę dostrzegają również mieszkające w dżungli małpy. Te sprytne stworzenia nauczyły się wykorzystywać moment znikania krokodyli, by za pomocą naszego pokładu przedostać się na drugą stronę rzeki. Podróż łodzią przez dżunglę jest sama w sobie atrakcją, ale głównym celem jest obserwacja żyjących w rezerwacie orangutanów. Te piękne, rudowłose, człekokształtne zwierzęta żyją już tylko na Borneo i Sumatrze. Orangutany w rezerwacie nie boją się podchodzić blisko ludzi, i to nie tylko te dokarmiane przez opiekunów, ale też te zupełnie dzikie. Podczas naszej wyprawy dwa razy przeżywamy w związku ze zwierzętami chwile napięcia. Pierwszy raz, gdy w lesie spotykamy orangutana, znanego skautowi jako „złośliwego”. Samiec jest wyraźnie zły, że ktoś wchodzi na jego teren i nie ma zamiaru nas przepuścić. Z trudem udaje nam się go przepłoszyć. Innym razem, gdy kładziemy się do snu na przycumowanej do brzegu łodzi, coś próbuje wejść na nasz pokład. W ciemności nie widzimy, co to jest, jedyne światło tej nocy pochodzi od ruchliwych świetlików. Ale słyszymy, że coś uparcie próbuje wdrapać się na naszą łódź… Na szczęście następnego dnia budzimy się cali i zdrowi, nic nas nie zjadło, nawet komary – Mugga (repelent) i moskitiery robią swoje. O świcie budzi nas jak zwykle wracająca do życia dżungla. Wschodzące szybko słońce, świeże, wilgotne powietrze, śpiew ptaków, bzyczenie owadów, odgłosy małp… Taka pobudka to niezapomniane przeżycie.

Wracając do feralnej stłuczki: Nagle zostajemy gdzieś na prowincji bez środka transportu, jest już środek dnia i słońce daje nam się coraz mocniej we znaki. Spoceni, obładowani plecakami i torbami docieramy do lokalnego dworca PKS. Dobra wiadomość – odjeżdża stąd autobus w pożądanym przez nas kierunku. Zła – dopiero za trzy godziny, a przed nami jeszcze długa droga, czyli nie zdążymy przed nocą na prom. Ale na szczęście tu wszystko da się załatwić… Autobus ma zgodnie z rozkładem jazdy ruszać o trzeciej, ale jak każdy z nas kupi po kilka biletów, wyjedzie od razu, o dwunastej… Mamy też prywatny pokaz naszego środka transportu stojącego na parkingu. Stary, zdezelowany autobus, co prawda bez klimatyzacji, ale z otwartymi na oścież wszystkimi oknami. Jest pusty i cały do naszej dyspozycji. I co najważniejsze, gotowy do jazdy od zaraz. Oczywiście idziemy na ten układ. Jesteśmy poproszeni, żeby dopełnić jeszcze w „biurze podróży” kilku formalności, autobus podjedzie z parkingu za 5 minut. Tak też się dzieje. Ale nie do końca zgodnie z planem. Nasz przed chwilą zupełnie pusty autobus wyjeżdża zza zakrętu wypełniony po brzegi pasażerami i bagażami! Wolne są dokładnie trzy miejsca dla nas, nie więcej, nie mniej. Osłupiali nawet nie dyskutujemy. Zresztą, nie ma na to czasu, bo autobus się nie zatrzymuje, tylko zwalnia, plecaki wrzucamy w biegu i wskakujemy do środka. Nasz „pracownik biura podróży” oczywiście zapada się pod ziemię, a w autobusie próbują nas ponownie skasować za bilety. Gdy protestujemy, usiłują wyciągnąć coś chociaż za bagaż, ale też się nie dajemy, więc dają za wygraną. Już i tak dość dziś zarobili na białych frajerach…

Podróż PKS
Przynajmniej sama podróż jest ciekawa. Ponieważ jesteśmy jedynymi obcokrajowcami na pokładzie, cały autobus się na nas patrzy. Rzadko tu spotykają takich dziwolągów. Nawiązujemy z sąsiadem rozmowę. Zna trochę angielski i wypytuje nas, co my za jedni i co tu robimy. Śmieje się z nas, gdy mówimy, ile zapłaciliśmy za bilety (dziesięć razy tyle co on). Podróż trwa trzy razy dłużej, niż sobie wyliczyliśmy, patrząc na mapę. Klasyczny błąd, po tylu wyjazdach do Azji powinniśmy byli pamiętać, że te same odcinki pokonuje się tu średnio trzy razy dłużej niż w Europie. Wynika to oczywiście ze złego stanu dróg i środków transportu, ale nie tylko. Trochę inne niż w świecie zachodnim jest tu też podejście do czasu. Inne są miejscowe zwyczaje. Autobus, busik czy pick-up nie odjedzie, dopóki się nie zapełni. Przy czym przykładowo pełny bus oznacza w Azji Południowo-Wschodniej przynajmniej jedenaście osób na ośmiu miejscach, nie licząc kierowcy. Jak już w końcu uda się zapełnić busa albo dopłaci kierowcy za puste miejsca, bus rusza. Ale to nie znaczy, że udaje się dotrzeć prosto do celu. Po pierwsze, pojazd zwalnia do 20 km/h w każdej miejscowości i na każdym skrzyżowaniu, żeby dopchać jeszcze kilku pasażerów, często z ogromnymi tobołami, rzadziej ze zwierzętami. Po drugie, obowiązkowy jest też długi postój na zaopatrzenie się w niezbędne do przetrwania podróży wypieki, smażony ryż, owoce, orzeszki, gazety, wodę, napoje itd. Często pierwszy taki postój odbywa się zaraz po wyjeździe z dworca, nawet za pierwszym zakrętem. Nie inaczej jest tego dnia. Choć unikamy jednego długiego postoju, co kilka kilometrów zatrzymujemy się, by zabrać dodatkowych podróżnych, obwoźnych sprzedawców, wędrownych grajków, a nawet śpiewaczkę z własnym sprzętem nagłaśniającym, w tym dwumetrowym głośnikiem, która oczywiście daje koncert na cały autobus… Po sześciu godzinach, wykończeni dojeżdżamy w końcu do celu i rzutem na taśmę wskakujemy na ostatni prom z Jawy na Bali.

Bali
Prom jak prom – nie zatonął, co się często w Azji zdarza, więc nie ma co narzekać. Generalnie podróż obywa się bez przygód. Za to już na Bali po zejściu na ląd potrzebujemy transportu w głąb wyspy i od razu zaczyna się ostre targowanie. Mamy trzy opcje. Pierwszą jest podróż pekaesem, my już jednak mamy dość tego środka transportu jak na jeden dzień. Druga opcja to minibusik, nasza trójka z ośmioma innymi turystami i jedenastoma wielkimi plecakami na kolanach, kilka godzin drogi. Jest to opcja tania, ale jak się można domyśleć, najmniej komfortowa ze wszystkich, zostawiamy ją więc backpackersom. My tego dnia mamy już dosyć i chcemy wybrać opcję trzecią, najdroższą, ale najbardziej komfortową, czyli samochód osobowy z kierowcą do dyspozycji tylko naszej trójki. Żeby jednak zbyt łatwo się nie sprzedać, używamy swojego doświadczenia nabytego podczas poprzednich wyjazdów i po godzinie targowania kierowca z bólem na twarzy godzi się na kompromisową stawkę. Łamie się w momencie, gdy blefując zbieramy manatki i kierujemy się w stronę PKS-u. Nie mamy jednak wyrzutów sumienia – ustalona kwota jest i tak równo sto procent wyższa od tej obowiązującej na sąsiedniej Jawie, tak mocno łupi się turystów na Bali. Cóż, większość z nich to Australijczycy, a potem inni turyści z krajów zachodnich, dla których i tak jest śmiesznie tanio. Kierowca odpłaca nam jednak pięknym za nadobne i jedzie jak wariat. Nie tylko za szybko, ale też wyprzedza na zakrętach na trzeciego i co rusz ocieramy się o kolejny wypadek, jeśli nie o śmierć. Wiele podróży przeżyliśmy już w Azji, ale tym razem mam naprawdę serce w gardle. Please, slow down, mówię, Slow down!!! Modlę się, żebyśmy już byli na miejscu, ale ten dzień nie chce się skończyć… Najpierw groźna stłuczka, potem pobyt na policji, zrobieni w balona na dworcu PKS, sześciogodzinna podróż autobusem z grajkami, przerdzewiały prom, a teraz trzy godziny szalonym tempem po serpentynach…

Ubud
Uff, wreszcie kilka dni odpoczynku. Wybieramy Ubud położony w centrum wyspy, z dala od zatłoczonych i zaśmieconych plaż Bali. Nasz hotel w formie małych bungalowów mieści się daleko za miasteczkiem, na zboczu, z widokiem na gęstą dżunglę. Cisza. Spokój. Najchętniej byśmy się stąd w ogóle nie ruszali… Codziennie basen, jacuzzi, masaże… Pijemy pyszne soki i jemy świeże owoce – ananasy, marakuję, mangosteen, rambutany, star fruit i wiele innych, których nazw już nie pamiętam. Kuchnia balijska różni się trochę od tej na Jawie, ale obie są pyszne. Znane indonezyjskie przysmaki to nasi goreng (smażony ryż), gado gado (sałatka ze świeżych warzyw i sosu z orzechów arachidowych), sataje (szaszłyczki) również z sosem orzechowym i mój faworyt, pochodząca z Sumatry beef rendang (curry z wołowiny na mleku kokosowym)… Postanawiamy zacząć od odwiedzin Babi Buling Ibu Oka. To niepozorny, mały lokal na świeżym powietrzu (tzw. warung) serwujący tylko jedną potrawę – prosiaka z rusztu – ale za to rozsławiony przez program podróżniczy Anthoniego Bourdain. Prosiak jest pyszny, bo piecze się wiele godzin nad małym ogniem, slow food, jakbyśmy powiedzieli w Europie. Podobno nadziewany jest chili, czosnkiem, imbirem i kurkumą. Do tego polewany jest cały czas wodą kokosową, co sprawia, że skórka jest nie tylko chrupiąca, ale też ma charakterystyczny posmak… Do tego wszystkiego oczywiście sambal, czyli nieodzowny w Indonezji sos chili. Najedzeni z trudem wsiadamy na nasze skutery i kontynuujemy zwiedzanie okolic.

Kultura
Od razu widać, że Bali bardzo mocno różni się od Jawy. Po pierwsze, na Jawie dominuje islam, zresztą Indonezja mająca ćwierć miliarda mieszkańców jest najludniejszym krajem muzułmańskim na świecie. Na Bali natomiast najważniejszą religią jest buddyzm. To oczywiście determinuje istotne różnice kulturowe, tradycje, ubiór itd. Na nas największe wrażenie wywierają lokalne tańce. Trzy najbardziej znane z nich to: kecak, w którym mężczyźni wydają z siebie nieprzerwanie powtarzalne dźwięki (czak-a-czak… itd.), które zastępują muzykę i tworzą rytm dla tancerzy opowiadających historię, legong, w którym tańczą ubrane na złoto tancerki z mocno wymalowanymi twarzami i barong, w którym pół-lew symbolizujący dobro, walczy ze złem… Zatrzymujemy skutery przed knajpką z widokiem na pola ryżowe i wspominamy, jakże odmienne są to tańce niż klasyczna Ramayana.
Ramayana to hinduistyczny epos, jak połączenie „Pana Tadeusza” z grecką mitologią w lokalnym wydaniu. Ramayanę oglądamy jeszcze na Jawie. Przedstawienie trwa pół nocy, akcja nie rozwija się zbyt dynamicznie i oczywiście nie rozumiemy ani słowa. Ciekawa za to jest sceneria. Sztuka wystawiana jest u stóp hinduistycznej świątyni Prambanan, najpiękniejszej, jaką widziałem w Indonezji. Przypomina nam ona trochę te, które widzieliśmy w Angkor w Kambodży, choć jest oczywiście o wiele mniejsza. Druga sławna świątynia to Borobudur. Choć pochodzi z podobnego okresu, to wykonana jest w zupełnie innym stylu, bo to świątynia buddyjska, zresztą największa na świecie. Z sąsiedniego wzgórza jej górna część przypomina o wschodzie słońca statek kosmiczny (tak, kolejna pobudka o czwartej rano na wschód słońca w te wakacje…). Mało tego, kilkadziesiąt posągów Buddy ukrytych jest na jej szczycie w stupach o kształcie dzwonów, przypominających kapsuły ratownicze gotowe do startu w kosmos, jak pisał o tym E. von Däniken. Obie świątynie są największą atrakcją w okolicach Yogyakarty, która sama w sobie jest centrum kulturalnym Jawy i jednocześnie jednym z najprzyjemniejszych miejsc na wyspie. Życie płynie tu wolniej, a na ulicach pełno jest backpackersów z całego świata. Zwiedzamy tu Pałac Sułtana – kraton.

Szukamy jednak mocniejszych wrażeń niż świątynie i pałace. Po przezwyciężeniu początkowych wątpliwości co do bezpieczeństwa tej wyprawy, decydujemy się na podróż do miejsca, którego nie ma w przewodniku Lonely Planet. Jest to ogromna jaskinia na Jawie, której istnienie wyszło na jaw zupełnie przypadkowo, gdy pokaźny obszar dżungli po prostu zapadł się pod ziemię. Ponad 60 metrów w dół. Teraz my spuszczamy się po linach te 60 metrów w dół, aby dokonać eksploracji jaskini. Na dole zdejmujemy sprzęt, ściągamy kombinezony i wskakujemy do lodowatej podziemnej rzeki. Co za relaks po kilku godzinach podróży i marszu. A widok? Widok jest nieziemski! W samo południe, przez szeroki na kilkadziesiąt metrów otwór w „suficie” wpadają idealnie pionowo w dół, niczym przez okno w rzymskim Panteonie promienie słoneczne. To najpiękniejszy moment. Prawdziwa nagroda za strumienie potu, komary, kurz i zmęczenie przez te kilkanaście poprzedzających dni.

 
*Flashpacking – to rodzaj backpackingu, tylko z trochę większym budżetem

Piotr Ciołkiwski
Autor artykułu jest radcą prawnym

Prawo i praktyka

Przygody Radcy Antoniego

Odwiedź także

Nasze inicjatywy